Archiwum kategorii: Uncategorized

Moja historia z nowotworem. Część pierwsza.


Od dawna zbieram się za ten wpis. Nie ma co zwlekać, bo temat jest na tyle istotny, że chcę żeby na tym blogu się pojawił. Przeglądając zdjęcia, rozmyślając nad szpitalnymi perypetiami nie jestem w stanie wyobrazić sobie “morału” tej historii. To się poprostu wydarzyło, zmieniło moje życie – i każdego kto był i jest mi bliski.

Tak wyglądałam gdy pojawiały się pierwsze objawy.

Pełna niezrozumienia patrzyłam na dzieci słonecznego polsatu, które łyse i opuchnięte życzą wesołych świąt telewidzom. One mają raka. Te tam daleko, biedne dzieci (równie nierealne jak te głodujące w afryce, dla nastolatki, którą wtedy byłam). Miałam 17 lat i nie zdawałam sobie sprawy, że to co rodzinny lekarz leczy antybiotykiem i jest rzekomym “zapaleniem oskrzeli” będzie czymś – prawie kimś, kto zmieni moje patrzenie na świat tych chorych dzieci i mój.

Na początku po prostu chudłam. Zbiegło się to z siostrzanym zakładem “kto więcej schudnie” i uważałam, że to zasługa mojej silnej woli, fantastycznej diety i ćwiczeń… Potem pojawiły się nocne poty, ale to pewnie dlatego, że kaloryfer, że to ciągłe zapalenie oskrzeli. Chodziłam do rodzinnego, który zaniepokojony wysyłał mnie na badania krwi ( nic nie wykazywały) i laryngologa, który nawet tego aparatu usg nie użył bo “na pewno się całowała i ma teraz mononukleozę jak cała młodzież, tu nawet nie ma co badać”. Objawy narastały. Nie mogłam biegać, nie wyrabiałam z oddechem, wcześniej obiegnięcie stadionu licealnego to był pikuś teraz w pierwszym okrążeniu nie mogłam złapać tchu. Pani od Wf-u niezadowolona mówiła, że się lenie, a ja buntowniczo powiedziałam, że to się okaże… Potem zaczęło się kłucie w klacie. To było okropne uczucie. Poprosiłam rodziców, żeby mnie zawieźli do lekarza prywatnie ( był wieczór, tam gdzie mieszkaliśmy to była właściwie jedyna opcja) i dostałam kolejny antybiotyk na “zapalenie oskrzeli”.

Guzy, bo było ich już kilka rosły w najlepsze. Pamiętam mój ostatni dzień w szkole. Mieliśmy kartkówkę z biologii z genetyki. Uwielbiałam ten temat i miałam to w małym palcu, więc chciałam iść. Na przerwie przed lekcją poszłam do łazienki i zobaczyłam że naszyjnik który rano swobodnie zwisał z szyi teraz jest napięty jak jakiś hoker. Moja szyja z jednej strony nienaturalnie spuchła. To nie były niewinnie powiększone węzły. Koleżanki które były ze mną były przerażone. Poszłam na kartkówkę. Napisałam jako pierwsza i podeszłam do biurka nauczycielki, żeby pokazać jej moją szyję i że chyba bym musiała iść do lekarza… wyszłam z klasy.

tu już z “rozczesanymi dredami” kilka dni przed przyjęciem do szpitala. Z Kubą ofkors.

Pominę tu teraz dlaczego poszłam nie tego dnia do szpitala, tylko dopiero po weekendzie. Były to jednak dla mnie jedne z fajniejszych dwóch dni, których nie żałuje. Na starym blogu (wiem, że niektórzy z was pamiętają) napisałam wtedy, że to mój najlepszy dzień życia. Cała niedziela od rana do wieczora z Kubą. nie wiedziałam, że minie więcej niż rok zanim znowu pójdziemy na lody do maka i zjemy paczkę ciastek na dachu …

W poniedziałek pojechałam z tatą,( jako osoba niepełnoletnia jeszcze 3 miesiące musiałam u wszystkich lekarzy stawiać się z rodzicami) do szpitala. Tam wszystko poszło szybko. Lekarze do siebie dzwonili na prywatne numery “nie kończ obiadu… jesteś teraz potrzebny do diagnozy…tak. teraz.” I tak w kilka godzin, tuż przed zmrokiem, wyproszono mnie z gabinetu. Byłam wściekła. Wiedziałam, że jest poważnie, uważałam się za prawie dorosłą osobę i nie znosiłam uczucia “oni coś knują”.

Zaprowadzili mnie z plikiem wydruków usg, zdjęciem rtg mojej klatki, wynikami badań komórek pod mikroskopem, które udało mi się zebrać w zadziwiająco szybkiej akcji lekarzy. Wszyscy mieli poważne miny. Lekarka spytała jak mi się oddycha… no nie wiem… kiepsko..

Stanęłam przed drzwiami za którymi miałam spędzić dużo więcej czasu niż myślałam. Dlaczego HEMATOLOGIA ma ten sam oddział co ONKOLOGIA? Pomyślałam, że to dziwne… i wtedy zobaczyłam ich. Zaczyna mi się trudno pisać bo wiele z tych słodkich, spuchniętych, łysiejących kilkuletnich główek już nie ma na ziemi.

Płaczę myśląc o tym wieczorze. Rozmowa z dość pragmatycznym (nie dziwie się – facet pracował na onkologii dziecięcej i nie oszalał… a może to właśnie było szaleństwo) lekarzem była trudna i miała moc bomby atomowej. Ciesze się, że byłam tam razem z tatą. Poprosiliśmy lekarza, żeby nas na chwile zostawił. Pomodliliśmy się. Ja poczułam, że to moja historia, że to odpowiedź na wydarzenia z przed kilku miesięcy, gdzie czułam się naprawdę pytana przez Boga czy go kocham. Odpowiedziałam, że tak, i dostałam takie doświadczenie. Sensu jeszcze nie widziałam. Ale w tym całym szaleństwie czułam, że klocki nie układają się przypadkowo. NIGDY.

Pierwsza noc na oddziale. Kaszel nie dawał mi spać, raczej musiałam siedzieć. Dziewczyna łóżko obok miała jakieś 16 lat, złotą opaskę założoną na mocno przerzedzone włosy i białaczkę. Zaczęła mnie rozśmieszać i pomogła w tym nowym abstrakcyjnym świecie zasnąć.

takie rzeczy wtedy rysowałam po nocach.

Diagnozowano mnie dokładnie kilka dni. Czekaliśmy na ważny wynik, który miał dać odpowiedź o jakimś typie komórek. W między czasie cieszyli się, że mam takie wyniki krwi i martwili, bo guz między płucami był kulą o szerokości 15 cm i uciskał serce, aortę… generalnie nie pomagał w oddychaniu.

W końcu padła diagnoza: Ziarnica Złośliwa. typ IIb. Po ludzku pisząc nowotwór złośliwy węzłów chłonnych powyżej przepony.

Zaczęła się moja walka z własnym zbuntowanym ciałem – tak to widziałam.
O leczeniu napiszę wam następnym razem.

zdjęcie robione kalkulatorem, a mimo to jedno z moich ulubionych. Zrobione kilka dni po powrocie do domu – po pierwszej chemii.

Co sobie ułatwiam gdy jestem w ciąży.

Pierwszy trymestrze! Jak cię trzeba cenić ten tylko się dowie kto cię przeżywa. Piękno drugiego w całej ozdobie lubię, lecz on mija i tęsknię po tobie, Trzeci trymestrze, ciężaru niedoli – co sapiesz i dyszysz i nie jesz do woli…

Tym sucharem inspirowanym klasycznym fragmentem literatury, zaczynam odpowiedź na pytanie jakie padło dziś wieczorem. A skoro pytanie dobre, to i opowiadać ma się ochotę. Podejrzewając elaborat (nie wiedziałam tylko, że zacznę inwokacją do ciąży) godny rozpowszechnienia wrzucam odpowiedź tu niczym list do was dziewczyny. (a może i chłopaki?)

No to jak sobie ułatwić przetrwanie w ciąży?

Pierwsza ciąża jak wiadomo ma swoje zalety. Generalnie możesz spać jeśli wrócisz z pracy, a jeśli nie musisz już zasuwać w robocie – możesz spać właściwie całą dobę. Możesz iść na spacer po kiszone bez większej organizacji, możesz posprzątać i będzie posprzątane… jeśli jest ci niedobrze naprawdę nie musisz gotować żadnej kalafiorowej zupki.

Ciekawiej jest już w drugiej ciąży. Szczególnie jeśli twoja pierworodna duma jest na tyle niesamodzielna i jeszcze przed-przedszkolna, to już wymaga wprawy.

Każda z nas ten czas przechodzi inaczej, jednak nawet nawet ta, która czuje się całkiem nieźle ma momenty gdy naprawdę musi odpocząć, lub chociaż zwolnić tempo. Ja ciąże miałam przeróżne, w każdej coś nowego odkrywałam. Jednak cieszę się tym, że wypracowałam sobie parę sposobów jak sobie ułatwić bycie mamą, która w dodatku jest w osławionym stanie błogosławionym.

Gdy przychodzi taki dzień, że naprawdę nie mam siły się poruszać.

U mnie w pierwszym trymestrze praktycznie co drugi! Po pierwsze głośno mówię, że dziś mamy spokojny dzień. To niesamowite, ale moje dzieci nawet to lubią!
Wtedy w swoim planie mam do zrobienia tylko to co pilne:
-Troska o dzieci (w tym o to najmniejsze pod sercem)
– Troska o siebie

Pierwsze ważne założenie, które sobie głośno powtarzam to :

W moim ciele rozwija się nowy człowiek. To pochłania moją energię. To ważne zadanie. Mam prawo gorzej się czuć.

W takim wolnym trybie jest masa czasu na nadrabianie relacji jeden do jeden z dzieciakami. Czasami siadam przy dwulatku i budujemy z klocków, czasami po prostu się tulimy na kanapie. Ponieważ nie biegam jak szalona od pokoju do pokoju, mamy dużo czasu na rozmowy. Najbardziej lubimy czytać wiersze opatuleni we wszystkie kołdry.

Gdy dzieciaki potrzebują pobiegać, a wśród znajomych, rodziny nie ma nikogo kto może z nimi wyjść – latem robimy jakąś zabawę na balkonie, a zimą proponuje im ćwiczenia do muzyki- na które ja często po prostu patrzę leżąc 😉 (internety są pełne gotowych filmików typu “ćwiczenia dla dzieci”).

35 tydzień ciąży ze Stasiem.

Przygotowanie jedzenia musi być w taki dzień najprostsze dla mnie. Śniadania: nie skomplikowane i staram się jeść w tym samym czasie co oni, żeby uniknąć nagłego, wilczego głodu ciężarnej. To zjawisko jest niepożądane, szczególnie w taki dzień, a ja po prostu często z powodu mdłości przekładałam pierwszy posiłek i to zawsze był błąd.

Jeśli mają chęć na przekąskę – sami biorą sobie owoc, albo “chrupaki” (hitem moich dzieci tak przez nie nazywane są wafle ryżowe i tego typu rzeczy).
Najczęściej robię wtedy “Szybką zupę”, którą opanowałam do perfekcji – przynajmniej tak twierdzą moje dzieci. Zamiast ziemniaków kasza(chyba już każdy rodzaj tak wykorzystałam) bo nie trzeba obierać. Szczególnie zimą gdy dostęp do ryneczku ze świeżymi warzywami jest znacznie utrudniony nie certolę się i używam mrożonej włoszczyzny. Robię ją sama lub wrzucam gotową sklepową i nie stoję przy blacie kuchennym więcej niż kilka minut.

Z innych technicznych udogodnień są oczywiście rzeczy typu – suszenie całego prania w suszarce – dzieci potrafią przy tym naprawdę pomóc, a ja nie nosze, nie dźwigam. Jeśli trzeba zrobić większe zakupy super rozwiązaniem są te z dostawą do domu. To mnie ratowało szczególnie gdy czekaliśmy na czwarte dziecko na czwartym wysokim piętrze, a panowie dostawcy cieszyli się gdy widzieli kto im otwiera. Jeden powiedział nawet “od razu chce się nosić!”.

No i bardzo ważna sprawa. Gdy wraca tata  życie nabiera zupełnie innego tempa. Oczywiście, że on też bywa zmęczony jednak ciąża to szczególny czas, który może mobilizować inicjatywy typu wypad bez mamy do lasu. Polecamy. Dzieci zupełnie inaczej przeżywają wyjścia z samym tatą to ich czas na wzmocnienie przyjaźni, na wspólne przygody. A czas z ojcem dla takich maluchów jest niezastąpiony. Przy pierwszym dziecku przeżywałam oczywiście, czy wszystko wzięli, czy mają ubrania na zmianę i czy napewno wodę. Z czasem odkryłam, że super sobie radzą i to na inne sposoby niż ja! Dla dzieci to bardzo ważne! Relacja z tatą jest bardzo rozwijająca między innymi dlatego, bo jest element ryzyka (można włożyć nogę w sandałku do kałuży…) są przygody (bo zapomnieli pieluch) są atrakcje typu kupno prowiantu na piknik w żabce (bo zapomnieli zabrać z domu). Innymi słowy: POLECAM WAM LASKI DAĆ PRZEJĄĆ KONTROLĘ i iść się przespać.

Chłopaki na wyprawie.

O właśnie! Super ważne jest to aby wasze dzieci rozumiały co się z WAMI dzieje! Tu istotne jest jak im przekazujemy wiadomość, że dziś kiepski dzień. Każdy ma swój sposób, jednak ja przejęłam kilka zdań od mojej teściowej, które uważam za strzał w dziesiątkę. Mówię zazwyczaj:

“Wiecie co… jestem dzisiaj bardzo słaba. To chyba dzidziuś daje znak, że szybko rośnie i muszę więcej odpocząć… Zróbmy dziś spokojny dzień!”

Zakładam, że są mądrzy. Za każdym razem czekają na znaki od dzidziusia, pytają czy gdy się śmieje to on też, pytają czy on lubi pić wodę, czy on by chciał płatki tak jak oni …. tworzy się pewna relacja w rodzeństwie mimo, że ten malutki jest wielkości ziarenka. Zawsze mnie to wzrusza i nakierowuje na to co ważne.

Jeśli myślicie o tym jak swoim dzieciom pomóc zrozumieć co się dzieje z wami, z maleństwem polecam wam książkę wydawnictwa Olesiejuk “czekamy na dzidziusia”. Bez problemu ją znajdziecie w internecie, a jest to naprawdę nasza ulubiona. Jest w niej poruszany temat pomocy mamie – opieki nad nią np. podanie kubeczka z wodą czy samodzielne posprzątanie gdy ona nie może się schylać. Naprawdę warta uwagi książeczka z paru powodów bo też pięknie i wyczerpująco na wiek przedszkolny pokazany poród i inne kluczowe momenty.

A tak już na koniec sumując wszystko- jeśli jesteś w ciąży, poproś o pomoc jeśli jej potrzebujesz. Nie czekaj na “koniec świata” gdy już nie wyrabiasz. Może ktoś ci odmówi, jasne, ale najprawdopodobniej znajdzie się ktoś kto chętnie ciebie “odciąży”. Czasami może być zaskakujące to jak chętnie i kto się zgodzi.

Och trzeci trymestrze…

Akcje nie z tej ziemi z dorastającymi ludźmi, czyli przygody z dwulatkami.

“Dorastający ludzie” może kojarzy wam się z nastolatkami , jednak jest jeszcze jeden szczególny moment w rozwoju osobowości naszych potomków… Chciałabym wam dziś napisać o trochę śmiesznych, a trochę mrożących krew w żyłach przygodach i niespodziewankach z naszymi dwu-trzy latkami. O tym, że może być łagodnie, ale może też być niebezpiecznie.

Zacznę od zdania skierowanego do was moje kochane dzieci – Jeremiaszu, Noemi, Samuelu i Borysie ( Stachu – ten czas jeszcze przed tobą, ale mam nadzieje, że przejdziemy przez to razem ). Kocham was i było warto. Jak wiadomo w internetach nic nie ginie – może przeczytacie to gdy będziecie mieli już własne smartfony i szlaban na coś ciekawszego.

Pewnego radosnego popołudnia nasz pierworodny, radosny pączuś nie poszedł na drzemkę… był ( i troszkę jest nadal ) typem ładnie śpiącego 10-12 godzin w nocy maleństwa, które do końca 2 roku miał DWIE DRZEMKI w dzień, każda ponad godzinę. Jak ja byłam wyspana… ile ja miałam czasu aby marzyć o następnych dzieciach.

Ale “przyszła kryska na matyska” jak mawia moja babcia. Zrezygnowanie z drzemek łączyło się z nowym zjawiskiem. Dzikim krzykiem, który trwał dobrych parę minut i dotyczył rzeczy, w moim odczuciu, zupełnie małej wagi. Krzywo skarpetka ubrana, płatki są obok miseczki, nie można lizać ściany… ogólnie nie było, aż tak dramatycznie jak na filmach, ale ja byłam w szoku. Jak to możliwe, że taki radosny chłopiec – niezmiernie kochający zasady, nagle robi taaaakie afery…

Urodziła się Noemcia. To był jego dzidziuś, bił mnie gdy nie biegłam natychmiast do łóżeczka gdy stękała. Ściągał jej skarpetki, zabierał zabawki… gorąco się modliłam o natchnienie wychowawcze i o pokój w naszej rodzinie. Otwierałam drzwi Kubie, ze słowami o przemocy w rodzinie – skierowanej na mnie biedną i szłam sobie troszkę popłakać.

Cały ten kryzys był dość łagodny i szybko się skończył. Na pewno pomogła stabilizacja z nową godziną drzemki i to, że nauczył się komunikować. Na to się nie zgadza, ale może się z nami jakoś dogadać. Do dziś jest mistrzem negocjacji z czego jesteśmy dumni i nieraz rozczuleni.

Nasza piękna córeczka. Nasz kwiatuszek. Drzemki były dla niej zbędne już w wieku 18 miesięcy. W nocy często się budziła, a o 5 rano była już naprawdę gotowa na śniadanko i książeczki. Pewnego dnia tak się zdenerwowała, nie do końca wiadomo na co, że… straciła przytomność. Wszystko przypominało nam atak padaczki, po którym znieruchomiała. My byliśmy pewni, że oto umarła na naszych rękach. Ocknęła się po najdłuższych 3 minutach mojego życia. A ponieważ nie mieszkaliśmy wtedy w Polsce, po szybkiej konsultacji telefonicznej z zaufanym pediatrą, zaczęliśmy proces diagnostyczny w bardzo dobrych klinikach w mieście w którym mieszkaliśmy.

W skrócie – ostatecznie padła diagnoza bezdechu afektywnego. Temat był dla nas nowy i przerażający. “Ataki” powtarzały się raz na jakiś czas, ale nauczyliśmy się jak postępować w takich sytuacjach.

  1. Największe prawdopodobieństwo, że to się stanie było gdy Noemi za mało spała. Rutyna snu była w jej przypadku konieczna.
  2. Jeżeli widzieliśmy, że jej płacz lub krzyk jest bezdźwięczny – polewaliśmy jej twarz wodą, otwieraliśmy okno, dmuchaliśmy jej w usta szybko i zdecydowanie. Często okazywało się, że udaje się to zatrzymać w porę.
  3. Poznaliśmy kiedy jest największe ryzyko: gdy się mocno uderzy np. w mebel kiedy biega, gdy ktoś jej nie da tego co ona chce.
  4. Wiedzieliśmy, że super ważne aby nie dawać jej tego przedmiotu który wywołał taką reakcje. Nawet jeżeli to było jej, mogłaby to bez problemu dostać. Według lekarzy, miało to zatrzymać podświadomy sposób wymuszania na innych, swojej woli.
  5. Poinformowaliśmy o tym rodzinę, szczególnie dziadków i opiekujące się naszymi dziećmi osoby. Każdego trochę szkoliliśmy.
  6. Naszym hasłem, które zresztą zostało w rodzinie do dziś i działa było “oddychaj bo zemdlejesz”. to zdanie powodowało, że potrafi sama się uspokoić i wziąść głęboki oddech.
  7. Bardzo ważne. aby rodzice lub opiekun zachowali spokój. Szczególnie jeżeli nie uda się zatrzymać bezdechu. Łatwo mówić? Oj było mi trudno, ale to tak ważna sprawa, że trzeba wykazać się męstwem.

To co odkryliśmy przy dwójce pierwszych dzieci i co bardzo pomogło nam przy kolejnych dwulatkach to to, jak ważna jest komunikacja. Nie tylko to co my mówimy, ale jak niesamowicie ważne jest to CO ONI NAM CHCĄ POWIEDZIEĆ.

Jestem przekonana, że dzieci są mądre. Od urodzenia. Ale mając już 18 miesięcy zaczynają mieć swoje zdanie! A może nawet wcześniej, ale koło 2 lat, to co budzi wielką frustrację to techniczna niemożność wypowiedzenia tego co mają w głowie. Jeśli więc miałabym wskazać co najbardziej pomaga mi obecnie przebrnąć przez ten czas “afer” i rekordowo długich krzyków to moja świadomość, że ten oto człowiek jest osobną osobą. Kimś kto ma potrzebę wyrażania siebie, swój pomysł, potrzebę eksperymentu i wsparcia pełnego miłości.

Brzmi niezwykle doniośle… bo to jest doniosły moment! Nasz dzidziuś, maluszek rozwija się! Jest człowiekiem! Ma osobowość – taką, która się jeszcze kształtuje przez nasze pełne szacunku towarzyszenie.

W praktyce jednak każdy rodzic ma ochotę niekiedy wystrzelić się w kosmos. Trudno jest przecież znosić gdy ktoś na nas krzyczy, bije nas, rzuca w nas przedmiotami, rzuca się na ziemię i robi rzeczy, które w frustracji odbieramy jako atak na nas, szantaż, zazdrość o rodzeństwo czy moje najbardziej nieulubione słowo NIEGRZECZNOŚĆ .

I ty i twój maluch potrzebujecie wyrozumiałości. Potrzebujecie się do siebie przytulić po całej “akcji”. To przejdzie. Dacie radę.

Pewnego słonecznego popołudnia wyszłam na taras moich rodziców i czułam się jakby przebiegło po mnie stado antylop. Byłam właśnie mamą dwuletniego brzdąca, który urządził dziką 30 minutową aferę – nikt już nie pamięta o co. Popatrzyłam na moją mamę która, pijąc kawkę z papierosem grała sobie w jakąś internetową farmę i spytałam:
– Czy kiedyś będzie łatwiej…-
– Tak. jak dzieci mają 25 lat to jest już naprawdę super. Można się z nimi nawet napić kawy na tarasie.-


Nudne siedzenie w domu z dziećmi.

Każdego dnia trochę się nudzę…To może brzmi zabawnie biorąc pod uwagę, że w naszym domu zawsze jest coś do zrobienia i jakiś maluch mnie potrzebuje.

Ktoś mnie ostatnio spytał czy lubię bawić się z dziećmi…

Trochę tak, a trochę nie. Jest mnóstwo uroczych chwil, fajnego budowania z klocków, wspólnego czytania, malowania… tyle tulenia i rozmów… Ale nie jestem fanką czytania trzeci raz tej samej książki(a kto ma dwulatka z fazą np. na konie ten wie, że czasami książka o koniu trzy razy dziennie to minimum) .

Zabawa w malowanie, kojarzy mi się ze sprzątaniem i rozterkami starszych, że “ktoś ubrudził białą!” lub piskiem młodszych, że chcieliby rozlewać wodę i malować bratu obok twarz… od lat przeglądam blogi z inspiracjami zabaw i staram się robić coś nowego co jakiś czas, jednak nie mogę stwierdzić, że robienie “prac plastycznych” z dziećmi mnie uszczęśliwia… to trochę jak z ćwiczeniami po dłuższej przerwie. Stękam wstając z kanapy, szuram kapciami i z mocno zaciśniętymi oczami myślę “oni chcą się rozwijać – sprzątanie zajmie 15 minut, a to jest mało – potem sobie odpocznę”… Jedno z moich pierwszych odkryć jest takie, że jeśli “malujemy” to ja też szykuje sobie fajny pędzel i kartkę, karton… i maluję swoje. Trochę łatwiej mi wtedy oderwać głowę od martwiąco kapiącej ze stołu czerwonej farby …

Dni takiej mamy są przepełnione rutyną. Budzę się i codziennie te same działania, aby zapobiec kataklizmowi. Pieluchy, mleka, “kto nie był jeszcze w toalecie?” do trzylatków… szybka owsianka( jeśli jest poniżej zera na dworze), albo płatki (jeśli jest ciepło). Modlitwa, kawa, szybkie “do zobaczenia!” mężowi i podrzucenie “lanczboksa”… och nikt mnie nie potrzebuje! Popatrzę sobie w instagrama, bo książkę to aż żal będzie porzucić za 5 minut…

“mamooooooo…”

I tak kulam się od pralki do zmywarki jednocześnie odpowiadając na pytania z zakresu zainteresowań radosnych pociech. Nie koniecznie pokrywają się z moimi…
Zauważyłam w pewnym momencie, że choć dzień był przepełniony wydarzeniami tak naprawdę dobrymi, pięknymi, ciekawymi to mi jest coraz trudniej angażować się w to “mamowanie” na 100%.

Potrzeba mi było paru lat, żeby zrozumieć:

Jeśli jestem zmęczona – pora odpocząć, a nie rezygnować.

To może się wydawać na początku przedziwne, ale szczególnie po “nudnym” dniu, gdzie jedyne osoby z jakimi rozmawiałam miały poniżej 120cm wzrostu, i właściwie NIC się nie działo to właśnie wtedy musiałam odpocząć. Czasami był to wypad do lidla po “nicszczególnego”, czasami spotkanie z koleżankami… ostatnimi czasy odpoczynkiem dla mnie jest wyjście na babską siłownie na jakiś niewymagający pilatesik. Już sama podróż tramwajem, szybki marsz bez wózka, czy spokojne ćwiczenia bez rozpraszania sprawiają, że wracam chętna do czytania po raz milionowy tej samej książeczki.

Jeśli mogę Ci cokolwiek polecić – droga matko malutkich dzieci – znajdź swój sposób na odpoczynek. Dwu godzinna drzemka, czytanie książki w parku, paznokcie… obojętnie. To malutkie dbanie o bycie sobą jest niezbędne jeśli widzę, że brakuje mi zaangażowania w BYCIE RAZEM z dziećmi.

Podczas pisania tego niedługiego tekstu odprowadzałam naszego synka 14 razy do swojego łóżka. Pewnie bym oszalała, gdyby nie to, że napisałam ten list do Was MIMO WSZYSTKO.


Każda wielodzietna była pierwszy tydzień mamą.

Jak one to ogarniają te wielodzietne? To są jakieś tajemne moce!”  myślimy, a zaraz potem przychodzi nam refleksja o “nienadawaniu się i nienastarczaniu”.
Przyznam wam się , że ja stale w tą pułapkę wpadam np. obserwując na instagramie pewną matkę DZIESIĘCIORGA dzieci “rok po roku” (która rodzi w domu – marzenie, uczy ich w trybie edukacji domowej, robi co urodziny inne dekoracje urodzinowe … i ogólnie jest chyba super bohaterką)

Zaskakujące jak często dostaje właśnie takie wiadomości od Was – dzielnych mam, które ledwo co urodziły  i już się martwią. Porównują siebie z innymi  WIZERUNKAMI kobiet, fragmentami ich życia,  i na podstawie kilku białych, wysprzątanych zdjęć – topią się po uszy w wymaganiach do samej siebie.

Gdy byłam dość radosną, zaaferowaną, 23 letnią młodą żoną, okazało się jakieś trzy miesiące po ślubie, że czekamy na dziecko. Przeczytałam kilka książek związanych z tym tematem, no bo trzeba to macierzyństwo najpierw zbadać i być gotową.

Oczywiście obserwowałam inne matki, chodziłam pytać jak się rodzi, jak się karmi, co trzeba by mieć… One tyle wiedziały… co jakiś czas polecały mi książki.
Chyba pierwsza jaką dostałam ze słowami “to jest super”, była napisana przez pewną angielską guwernantkę. Wyjątkowo podobał mi się wniosek jaki z niej naprędce wysnułam. Można skatalogować niemowlęta!  Jest ich kilka rodzajów i w pierwszych dniach należy dokonać analizy, a następnie robić to co w instrukcji. Świetnie!

Kolejna polecana przez ekobliskiematki, napisana przez dość… podejrzaną biograficznie kobietę, doprowadziła mnie do łez. Wyłam sama już nie pamiętam dokładnie dlaczego, ale podejrzewam, że hormony odgrywały tu kluczową rolę. Chodziło o jakieś niezwykłe zwyczaje indian i te dzieci były takie szczęśliwe bo… bla bla bla.

Jak to możliwe spytacie (a może nie bo znacie z autopsji), że dziewczyna, która jeszcze N I E U R O D Z I Ł A, już czuje się niewystarczająca i przerasta ją sama wizja opieki nad niemowlakiem? Otóż tak mogą działać na nas niektóre poradniki (i doradczynie). Pozwolę sobie jednak nie podawać tytułów, bo nie o to tu chodzi. Na każdą z nas zupełnie inne słowa i podejście działa w taki destrukcyjny sposób. JESTEM PEWNA, że dla niektórych te które mnie smuciły, mogły być fantastyczną inspiracją.

Jeśli czujesz, że jakaś “doskonałą pozycja” z kategorii poradników dla matek ci nie odpowiada, nie musisz jej czytać. Serio. I jak powiedział pewien zaprzyjaźniony pedagog “wywalcie te poradniki i wychowujcie po swojemu! jak czujecie!”
Banalne? Nie dla mnie 6 lat temu.

Kulałam się jeszcze do końca nabrzmiałych 42 tygodni. A ich  ukoronowaniem była indukcja porodu. (O jej przebiegu pisałam już kiedyś tu).  Po raczej absurdalnych poradach pań “znających” się na laktacji, wróciłam do domu i się zaczęło.

Co ciekawe i zaskakujące dla mnie wtedy , nie uchroniło mnie przed rozterkami to, że sama byłam starszą siostrą dla sześciorga. Przewijałam, robiłam kaszki, flaszki i zabawy z plasteliną dużo wcześniej niż zdałam do gimnazjum. Być czyjąś matką jest tak odmienne od być siostrą czy opiekunką!

pierwszy tydzień w domu fot. Kuba 

Okazało się, że kategorie podane jak na tacy w mądrej książce, nijak się mają do naszego pierworodnego. Dzwoniłam do Kuby przejęta “to chyba jednak płaczący wrażliwiec!” Podczas gdy następnego dnia był królem imprezy, kontaktowy i pogodny jak noworodki z filmów (te grane przez lalkę). Zaczęłam odkrywać, że dotyczą go różne “rodzaje postępowania”. Miewa różne dni, że czasami poprostu rośnie mu ząb, czasami za dużo się działo … albo czasami za mało!

Żeby okiełznać jakoś swoją codzienność, postanowiłam zapisywać pory karmienia i drzemek. NAGLE okazało się, że powoli nabierają rytmu, są dłuższe niż mi się wydaje, a karmienia bardziej przewidywalne.  Musieliśmy po prostu się poznać!
Moje największe odkrycie, dotyczące takich maleństw to to, że są mądre. Mają osobowość, charakter, upodobania. A ja otwierając uważne oczy i serce,  nie chcę przegapić tego co do mnie MÓWIĄ.

Poradniki są super jeśli Ciebie inspirują! Ale są nie potrzebne, jeśli Ciebie dekoncentrują i zasłaniają to odkrycie: To dziecko, to jedyny w swoim rodzaju człowiek, a ja jestem dla niego najlepszą mamą.

Siedzę teraz pijąc herbatkę (dzięki Maja) i patrzę na te zdjęcia z przed 6 lat i tak się cieszę, że to wszystko mnie spotkało… No i Kuba myje naczynia.

fot. Kuba

Witam w nowym miejscu!

Nie mogę własnym oczom uwierzyć, że ten dzień właśnie nastał.

Powinnam ciasteczka i kawę rozdawać każdemu kto tu zawitał…
Zatem proszę, proszę do stołu.
Dziś tekst nie długi i niezbyt merytoryczny. Słodzisz?

Ta moja przygoda z @mamajastado i wasze, drodzy czytacze wsparcie, inspiracje i ciągła motywacja popchnęły mnie do rzeczy niewyobrażalnej.
Zadzwoniłam do pana z pomocy home.pl i klikałam bez pamięci w miejsca mojej przeglądarki o jakich mi się nie śniło. Gdy mówił za szybko o niezrozumiałych procesach jakim daje właśnie początek… opowiedziałam mu o kilku rodzajach makaronów i możliwych dla nich zastosowaniach. Zrozumiał, że to raczej niewiasta zupełnie z innej krainy niż informatyczna i wyrażał się powoli i skrupulatnie jak ja gdy uczę trzylatka tajników składania prania.

Pora przelewać pomysły z marginesów, kartek i zeszytów w działanie i posty o tym jak mi poszło. Już czuje spokój, że robię to co lubię i mam nadzieje, że te moje posty będą dla WAS inspirujące!