Miesięczne archiwum: grudzień 2018

Nudne siedzenie w domu z dziećmi.

Każdego dnia trochę się nudzę…To może brzmi zabawnie biorąc pod uwagę, że w naszym domu zawsze jest coś do zrobienia i jakiś maluch mnie potrzebuje.

Ktoś mnie ostatnio spytał czy lubię bawić się z dziećmi…

Trochę tak, a trochę nie. Jest mnóstwo uroczych chwil, fajnego budowania z klocków, wspólnego czytania, malowania… tyle tulenia i rozmów… Ale nie jestem fanką czytania trzeci raz tej samej książki(a kto ma dwulatka z fazą np. na konie ten wie, że czasami książka o koniu trzy razy dziennie to minimum) .

Zabawa w malowanie, kojarzy mi się ze sprzątaniem i rozterkami starszych, że “ktoś ubrudził białą!” lub piskiem młodszych, że chcieliby rozlewać wodę i malować bratu obok twarz… od lat przeglądam blogi z inspiracjami zabaw i staram się robić coś nowego co jakiś czas, jednak nie mogę stwierdzić, że robienie “prac plastycznych” z dziećmi mnie uszczęśliwia… to trochę jak z ćwiczeniami po dłuższej przerwie. Stękam wstając z kanapy, szuram kapciami i z mocno zaciśniętymi oczami myślę “oni chcą się rozwijać – sprzątanie zajmie 15 minut, a to jest mało – potem sobie odpocznę”… Jedno z moich pierwszych odkryć jest takie, że jeśli “malujemy” to ja też szykuje sobie fajny pędzel i kartkę, karton… i maluję swoje. Trochę łatwiej mi wtedy oderwać głowę od martwiąco kapiącej ze stołu czerwonej farby …

Dni takiej mamy są przepełnione rutyną. Budzę się i codziennie te same działania, aby zapobiec kataklizmowi. Pieluchy, mleka, “kto nie był jeszcze w toalecie?” do trzylatków… szybka owsianka( jeśli jest poniżej zera na dworze), albo płatki (jeśli jest ciepło). Modlitwa, kawa, szybkie “do zobaczenia!” mężowi i podrzucenie “lanczboksa”… och nikt mnie nie potrzebuje! Popatrzę sobie w instagrama, bo książkę to aż żal będzie porzucić za 5 minut…

“mamooooooo…”

I tak kulam się od pralki do zmywarki jednocześnie odpowiadając na pytania z zakresu zainteresowań radosnych pociech. Nie koniecznie pokrywają się z moimi…
Zauważyłam w pewnym momencie, że choć dzień był przepełniony wydarzeniami tak naprawdę dobrymi, pięknymi, ciekawymi to mi jest coraz trudniej angażować się w to “mamowanie” na 100%.

Potrzeba mi było paru lat, żeby zrozumieć:

Jeśli jestem zmęczona – pora odpocząć, a nie rezygnować.

To może się wydawać na początku przedziwne, ale szczególnie po “nudnym” dniu, gdzie jedyne osoby z jakimi rozmawiałam miały poniżej 120cm wzrostu, i właściwie NIC się nie działo to właśnie wtedy musiałam odpocząć. Czasami był to wypad do lidla po “nicszczególnego”, czasami spotkanie z koleżankami… ostatnimi czasy odpoczynkiem dla mnie jest wyjście na babską siłownie na jakiś niewymagający pilatesik. Już sama podróż tramwajem, szybki marsz bez wózka, czy spokojne ćwiczenia bez rozpraszania sprawiają, że wracam chętna do czytania po raz milionowy tej samej książeczki.

Jeśli mogę Ci cokolwiek polecić – droga matko malutkich dzieci – znajdź swój sposób na odpoczynek. Dwu godzinna drzemka, czytanie książki w parku, paznokcie… obojętnie. To malutkie dbanie o bycie sobą jest niezbędne jeśli widzę, że brakuje mi zaangażowania w BYCIE RAZEM z dziećmi.

Podczas pisania tego niedługiego tekstu odprowadzałam naszego synka 14 razy do swojego łóżka. Pewnie bym oszalała, gdyby nie to, że napisałam ten list do Was MIMO WSZYSTKO.


Każda wielodzietna była pierwszy tydzień mamą.

Jak one to ogarniają te wielodzietne? To są jakieś tajemne moce!”  myślimy, a zaraz potem przychodzi nam refleksja o “nienadawaniu się i nienastarczaniu”.
Przyznam wam się , że ja stale w tą pułapkę wpadam np. obserwując na instagramie pewną matkę DZIESIĘCIORGA dzieci “rok po roku” (która rodzi w domu – marzenie, uczy ich w trybie edukacji domowej, robi co urodziny inne dekoracje urodzinowe … i ogólnie jest chyba super bohaterką)

Zaskakujące jak często dostaje właśnie takie wiadomości od Was – dzielnych mam, które ledwo co urodziły  i już się martwią. Porównują siebie z innymi  WIZERUNKAMI kobiet, fragmentami ich życia,  i na podstawie kilku białych, wysprzątanych zdjęć – topią się po uszy w wymaganiach do samej siebie.

Gdy byłam dość radosną, zaaferowaną, 23 letnią młodą żoną, okazało się jakieś trzy miesiące po ślubie, że czekamy na dziecko. Przeczytałam kilka książek związanych z tym tematem, no bo trzeba to macierzyństwo najpierw zbadać i być gotową.

Oczywiście obserwowałam inne matki, chodziłam pytać jak się rodzi, jak się karmi, co trzeba by mieć… One tyle wiedziały… co jakiś czas polecały mi książki.
Chyba pierwsza jaką dostałam ze słowami “to jest super”, była napisana przez pewną angielską guwernantkę. Wyjątkowo podobał mi się wniosek jaki z niej naprędce wysnułam. Można skatalogować niemowlęta!  Jest ich kilka rodzajów i w pierwszych dniach należy dokonać analizy, a następnie robić to co w instrukcji. Świetnie!

Kolejna polecana przez ekobliskiematki, napisana przez dość… podejrzaną biograficznie kobietę, doprowadziła mnie do łez. Wyłam sama już nie pamiętam dokładnie dlaczego, ale podejrzewam, że hormony odgrywały tu kluczową rolę. Chodziło o jakieś niezwykłe zwyczaje indian i te dzieci były takie szczęśliwe bo… bla bla bla.

Jak to możliwe spytacie (a może nie bo znacie z autopsji), że dziewczyna, która jeszcze N I E U R O D Z I Ł A, już czuje się niewystarczająca i przerasta ją sama wizja opieki nad niemowlakiem? Otóż tak mogą działać na nas niektóre poradniki (i doradczynie). Pozwolę sobie jednak nie podawać tytułów, bo nie o to tu chodzi. Na każdą z nas zupełnie inne słowa i podejście działa w taki destrukcyjny sposób. JESTEM PEWNA, że dla niektórych te które mnie smuciły, mogły być fantastyczną inspiracją.

Jeśli czujesz, że jakaś “doskonałą pozycja” z kategorii poradników dla matek ci nie odpowiada, nie musisz jej czytać. Serio. I jak powiedział pewien zaprzyjaźniony pedagog “wywalcie te poradniki i wychowujcie po swojemu! jak czujecie!”
Banalne? Nie dla mnie 6 lat temu.

Kulałam się jeszcze do końca nabrzmiałych 42 tygodni. A ich  ukoronowaniem była indukcja porodu. (O jej przebiegu pisałam już kiedyś tu).  Po raczej absurdalnych poradach pań “znających” się na laktacji, wróciłam do domu i się zaczęło.

Co ciekawe i zaskakujące dla mnie wtedy , nie uchroniło mnie przed rozterkami to, że sama byłam starszą siostrą dla sześciorga. Przewijałam, robiłam kaszki, flaszki i zabawy z plasteliną dużo wcześniej niż zdałam do gimnazjum. Być czyjąś matką jest tak odmienne od być siostrą czy opiekunką!

pierwszy tydzień w domu fot. Kuba 

Okazało się, że kategorie podane jak na tacy w mądrej książce, nijak się mają do naszego pierworodnego. Dzwoniłam do Kuby przejęta “to chyba jednak płaczący wrażliwiec!” Podczas gdy następnego dnia był królem imprezy, kontaktowy i pogodny jak noworodki z filmów (te grane przez lalkę). Zaczęłam odkrywać, że dotyczą go różne “rodzaje postępowania”. Miewa różne dni, że czasami poprostu rośnie mu ząb, czasami za dużo się działo … albo czasami za mało!

Żeby okiełznać jakoś swoją codzienność, postanowiłam zapisywać pory karmienia i drzemek. NAGLE okazało się, że powoli nabierają rytmu, są dłuższe niż mi się wydaje, a karmienia bardziej przewidywalne.  Musieliśmy po prostu się poznać!
Moje największe odkrycie, dotyczące takich maleństw to to, że są mądre. Mają osobowość, charakter, upodobania. A ja otwierając uważne oczy i serce,  nie chcę przegapić tego co do mnie MÓWIĄ.

Poradniki są super jeśli Ciebie inspirują! Ale są nie potrzebne, jeśli Ciebie dekoncentrują i zasłaniają to odkrycie: To dziecko, to jedyny w swoim rodzaju człowiek, a ja jestem dla niego najlepszą mamą.

Siedzę teraz pijąc herbatkę (dzięki Maja) i patrzę na te zdjęcia z przed 6 lat i tak się cieszę, że to wszystko mnie spotkało… No i Kuba myje naczynia.

fot. Kuba