Od dawna zbieram się za ten wpis. Nie ma co zwlekać, bo temat jest na tyle istotny, że chcę żeby na tym blogu się pojawił. Przeglądając zdjęcia, rozmyślając nad szpitalnymi perypetiami nie jestem w stanie wyobrazić sobie “morału” tej historii. To się poprostu wydarzyło, zmieniło moje życie – i każdego kto był i jest mi bliski.
Pełna niezrozumienia patrzyłam na dzieci słonecznego polsatu, które łyse i opuchnięte życzą wesołych świąt telewidzom. One mają raka. Te tam daleko, biedne dzieci (równie nierealne jak te głodujące w afryce, dla nastolatki, którą wtedy byłam). Miałam 17 lat i nie zdawałam sobie sprawy, że to co rodzinny lekarz leczy antybiotykiem i jest rzekomym “zapaleniem oskrzeli” będzie czymś – prawie kimś, kto zmieni moje patrzenie na świat tych chorych dzieci i mój.
Na początku po prostu chudłam. Zbiegło się to z siostrzanym zakładem “kto więcej schudnie” i uważałam, że to zasługa mojej silnej woli, fantastycznej diety i ćwiczeń… Potem pojawiły się nocne poty, ale to pewnie dlatego, że kaloryfer, że to ciągłe zapalenie oskrzeli. Chodziłam do rodzinnego, który zaniepokojony wysyłał mnie na badania krwi ( nic nie wykazywały) i laryngologa, który nawet tego aparatu usg nie użył bo “na pewno się całowała i ma teraz mononukleozę jak cała młodzież, tu nawet nie ma co badać”. Objawy narastały. Nie mogłam biegać, nie wyrabiałam z oddechem, wcześniej obiegnięcie stadionu licealnego to był pikuś teraz w pierwszym okrążeniu nie mogłam złapać tchu. Pani od Wf-u niezadowolona mówiła, że się lenie, a ja buntowniczo powiedziałam, że to się okaże… Potem zaczęło się kłucie w klacie. To było okropne uczucie. Poprosiłam rodziców, żeby mnie zawieźli do lekarza prywatnie ( był wieczór, tam gdzie mieszkaliśmy to była właściwie jedyna opcja) i dostałam kolejny antybiotyk na “zapalenie oskrzeli”.
Guzy, bo było ich już kilka rosły w najlepsze. Pamiętam mój ostatni dzień w szkole. Mieliśmy kartkówkę z biologii z genetyki. Uwielbiałam ten temat i miałam to w małym palcu, więc chciałam iść. Na przerwie przed lekcją poszłam do łazienki i zobaczyłam że naszyjnik który rano swobodnie zwisał z szyi teraz jest napięty jak jakiś hoker. Moja szyja z jednej strony nienaturalnie spuchła. To nie były niewinnie powiększone węzły. Koleżanki które były ze mną były przerażone. Poszłam na kartkówkę. Napisałam jako pierwsza i podeszłam do biurka nauczycielki, żeby pokazać jej moją szyję i że chyba bym musiała iść do lekarza… wyszłam z klasy.
Pominę tu teraz dlaczego poszłam nie tego dnia do szpitala, tylko dopiero po weekendzie. Były to jednak dla mnie jedne z fajniejszych dwóch dni, których nie żałuje. Na starym blogu (wiem, że niektórzy z was pamiętają) napisałam wtedy, że to mój najlepszy dzień życia. Cała niedziela od rana do wieczora z Kubą. nie wiedziałam, że minie więcej niż rok zanim znowu pójdziemy na lody do maka i zjemy paczkę ciastek na dachu …
W poniedziałek pojechałam z tatą,( jako osoba niepełnoletnia jeszcze 3 miesiące musiałam u wszystkich lekarzy stawiać się z rodzicami) do szpitala. Tam wszystko poszło szybko. Lekarze do siebie dzwonili na prywatne numery “nie kończ obiadu… jesteś teraz potrzebny do diagnozy…tak. teraz.” I tak w kilka godzin, tuż przed zmrokiem, wyproszono mnie z gabinetu. Byłam wściekła. Wiedziałam, że jest poważnie, uważałam się za prawie dorosłą osobę i nie znosiłam uczucia “oni coś knują”.
Zaprowadzili mnie z plikiem wydruków usg, zdjęciem rtg mojej klatki, wynikami badań komórek pod mikroskopem, które udało mi się zebrać w zadziwiająco szybkiej akcji lekarzy. Wszyscy mieli poważne miny. Lekarka spytała jak mi się oddycha… no nie wiem… kiepsko..
Stanęłam przed drzwiami za którymi miałam spędzić dużo więcej czasu niż myślałam. Dlaczego HEMATOLOGIA ma ten sam oddział co ONKOLOGIA? Pomyślałam, że to dziwne… i wtedy zobaczyłam ich. Zaczyna mi się trudno pisać bo wiele z tych słodkich, spuchniętych, łysiejących kilkuletnich główek już nie ma na ziemi.
Płaczę myśląc o tym wieczorze. Rozmowa z dość pragmatycznym (nie dziwie się – facet pracował na onkologii dziecięcej i nie oszalał… a może to właśnie było szaleństwo) lekarzem była trudna i miała moc bomby atomowej. Ciesze się, że byłam tam razem z tatą. Poprosiliśmy lekarza, żeby nas na chwile zostawił. Pomodliliśmy się. Ja poczułam, że to moja historia, że to odpowiedź na wydarzenia z przed kilku miesięcy, gdzie czułam się naprawdę pytana przez Boga czy go kocham. Odpowiedziałam, że tak, i dostałam takie doświadczenie. Sensu jeszcze nie widziałam. Ale w tym całym szaleństwie czułam, że klocki nie układają się przypadkowo. NIGDY.
Pierwsza noc na oddziale. Kaszel nie dawał mi spać, raczej musiałam siedzieć. Dziewczyna łóżko obok miała jakieś 16 lat, złotą opaskę założoną na mocno przerzedzone włosy i białaczkę. Zaczęła mnie rozśmieszać i pomogła w tym nowym abstrakcyjnym świecie zasnąć.
Diagnozowano mnie dokładnie kilka dni. Czekaliśmy na ważny wynik, który miał dać odpowiedź o jakimś typie komórek. W między czasie cieszyli się, że mam takie wyniki krwi i martwili, bo guz między płucami był kulą o szerokości 15 cm i uciskał serce, aortę… generalnie nie pomagał w oddychaniu.
W końcu padła diagnoza: Ziarnica Złośliwa. typ IIb. Po ludzku pisząc nowotwór złośliwy węzłów chłonnych powyżej przepony.
Zaczęła się moja walka z własnym zbuntowanym ciałem – tak to widziałam.
O leczeniu napiszę wam następnym razem.